Opowiem wam historię.
Gdybym został pisarzem to właśnie w ten sposób chciałbym rozpoczynać swoje opowiadania.
Kończyłbym je natomiast przypadkiem. Przypadkowym zwrotem akcji wykańczałbym bohaterów, obdarzonych unikalnymi cechami charakteru, ale przecież stworzonych przeze mnie do tych moich opowieści.
Razem z postaciami rodziłaby się i ginęła ich wyobraźnia oraz wolna wola.
Wolna wola. Moje ubiegłe opowiadanie musiałem zakończyć w połowie.
Mimo że miałem pomysł na dalsze strony. W planach było nawet rozwinięcie wątku erotycznego.
Czytelnicy lubią wątki erotyczne.
Wymyślony i napisany przeze mnie bohater, obdarzony wymyśloną przez mnie wolną wolą, popełnił jednak czyn bardzo głupi i bardzo śmiertelny.
Mógłbym nawet pomyśleć, że zrobił to specjalnie, czyli że było to samobójstwo.
Może wyobraźnia, którą mu stworzyłem, przekonała go do wyrwania się z kajdan fikcji literackiej?
Ciekawe gdzie trafił po śmierci?
Jeśli Bóg istnieje, to ja – autor opowiadania, w którym bohater samodzielnie umiera przed puentą – wiem dlaczego nie lubi samobójców.
Samobójcy niemile psują ciąg logicznie następujących zdarzeń.
Musiałem zniszczyć moje opowiadanie, bo sugerowałoby czytelnikowi, że życie jest pozbawione sensu.
Mój wyimaginowany bohater, imieniem Piotr, mógł z tragicznym skutkiem przekonać człowieka o prawdziwym imieniu i nazwisku, żeby rozpruł kajdany życia.
Kto byłby zabójcą – Kriz czy Piotr?
I czy Bóg byłby tak samo wkurwiony jak ja?
Ale…
Opowiem wam inną historię.
Był sobie bardzo stary człowiek, który kochał filmy.
Wyglądał prawie tak:
Miał długą i gęstą brodę.
Wyglądał jak Święty Mikołaj, którego ktoś okradł z prezentów i kolorów.
Dlaczego? Bo był bezdomny.
„Och, Kriz to ważny szczegół…mogłeś wspomnieć o tym na początku”
Dziadek był bezdomny, szary i stary. I kochał filmy.
Ludzie bezdomni nie oglądają telewizji dokładnie z tych samych przyczyn, z jakich nie piorą swoich ubrań.
Dziadek był bezdomny, szary, stary, śmierdział brakiem ciepłego domu, w którym miałby sprzęt gospodarstwa domowego. I kochał filmy.
Przychodził więc dwa razy (albo i częściej) w miesiącu do kina Cinema City, w którym dawno temu pracowałem.
Wszyscy go znali. Nikt nie wie skąd brał pieniądze, ale zawsze płacił monetami.
Nigdy nie przyszedł pijany.
Tamtejsze kasjerki nie ignorowały go z powodu zapachu czy nie przystającej do lokalu rozrywkowego szarości.
Sprzedawały dziadkowi bilet studencki. Ja kazałem barmanom sypać mi darmowy mały kubełek popcornu, sponsorowany przez operatora sieci Heyah, następnie przekazywałem przekąskę temu człowiekowi.
Wiecie co najpiękniejszego i najbardziej wzruszającego zapamiętałem?
Wiedział, że nie pachnie fiołkami. Wiedział, że na sali może pojawić się dama krzycząca „wyprowadźcie tego śmiecia, to skandal, tu są moje dzieci”.
Wiecie, że takich ludzi można wszędzie spotkać.
Dlatego staruszek zawsze kupował najgorsze miejsca – miejsca, których nikt nigdy nie kupuje – z przodu i z boku.
A wiecie co ja robiłem? Przychodziłem na salę i patrzyłem jak film tańczy w jego błyszczących oczach.
Och, zapomniałbym.
Jest też i koniec tej opowiastki, a wygląda tak:
Po którejś z bardziej mroźnych nocy dziadek przestał przychodzić.
Napisałem na początku, ze gdybym był sławnym pisarzem, to moje książki z wymyślonymi przez mnie bohaterami zaczynałbym od zwrotu „opowiem wam historię”.
Tak też rozpocząłem opowieść o kinowym dziadku.
Jaka szkoda, że to nie ja wymyśliłem to opowiadanie.
Jaka szkoda, że to wydarzyło się naprawdę.